Rodzicielstwo odnalezione inaczej
Wszystko było dobrze, normalnie, tak jak powinno być. Poznali się, zakochali w sobie, z czasem pokochali. Wzięli ślub i starają się żyć porządnie, uczciwie, z Bogiem w sercu. Przez pewien czas cieszyli się sobą, rzeczywistością wreszcie we dwoje, poznawali, czasem docierali. Po pewnym czasie stwierdzili, to już czas, że dwoje to za mało, ale nie niepokoili się, byli otwarci na dar płodności. Teraz już się starają, analizują cykl, słuchają wypowiedzi lekarzy – ginekologa, androloga, endokrynologa. Czekają już tak długo i nic…
Rodzina patrzy ze współczuciem. Sąsiedzi uważają, że bezdzietni są egoistami, bo wybrali wygodne życie. Znajomi pytają, po co czekają albo dlaczego nie chcą mieć dzieci. To takie trudne powiedzieć nawet sobie samemu „nie możemy”. Czasami wiedzą, co jest przyczyną bezdzietności, ale czasem najlepsi lekarze mówią, że wszystkie wyniki badań są dobre, a efektu nie ma. Są też takie pary, które mając już jedno, dwójkę dzieci, starają się o kolejne i napotykają mur, zdawałoby się, nie do przeskoczenia – „wtórna bezpłodność”. To, że kiedyś się udało zostać rodzicami, nie znaczy, że następnym razem też się uda.
W Polsce około 25% małżeństw ma problemy z dzietnością. Bezpłodność nie wybiera – spotyka tak samo kobiety, jak i mężczyzn, osoby w wieku dojrzałym i bardzo młode, bogatych i biednych, tych chorowitych i tych, którzy całe życie byli zdrowi, jedynaków i pochodzących z rodzin wielodzietnych. Różnie reagują osoby, które w naturalny sposób nie mogą zostać rodzicami. Część małżeństw odsuwa się od siebie, w pretensjach i żalach oddziela od współmałżonka, a nawet się rozpada. Niektórzy rozpaczliwie rzucają się w wir pogoni za niemożliwym, podejmowania leczenia z góry skazanego na niepowodzenie, czasem nawet wbrew zaleceniom lekarzy. Sięgają po „medycynę niekonwencjonalną”, bioenergoterapię, magnesowanie, cały świat podporządkowując swemu pragnieniu dziecka. Ktoś potraktuje temat jako tabu, i udawać będzie, że nic się nie stało, problem nie istnieje. Ktoś inny obrazi się na Boga, za tę „karę”, która go spotkała. Ktoś inny się zaczyna się targować z Bogiem: „jak my Ci to i to, to Ty nam dziecko”. Część małżeństw wbrew nauce Kościoła sięga po metody sztuczne, które nie są leczeniem, ceniąc swoje dążenia bardziej niż zdanie Boga. Sami odzierają się z godności próbując inseminacji, nierzadko nasieniem obcego dawcy. Pragnąc zaspokojenia swych potrzeb rodzicielskich za wszelką cenę, nawet za cenę śmierci dziecka, sięgają po in vitro.
A niektórzy… Siadają razem i pytają Pana Boga: „W jakim celu tak toczy się nasze życie? Czego od nas oczekujesz, Panie? Co dla nas przygotowałeś? Gdzie mamy iść, co robić? Jaka jest Twoja wola?”
Różne są odpowiedzi i każdy indywidualnie odczytuje to specyficzne powołanie do rodzicielstwa nieco innego, niestandardowego. Część osób rozwija swe ojcostwo i macierzyństwo duchowe, żyjąc w małżeństwie nadal bezdzietnym, a jednak będąc „rodzicami” dla tych, którzy potrzebują ich rodzicielskiej troski w szkole, domu dziecka, świetlicy środowiskowej, hospicjum, szpitalu, dziecięcej wspólnocie przyparafialnej, w dalszej a potrzebującej rodzinie. Część małżeństw decyduje się na bycie „ciocią i wujkiem” dla dzieci, których rodzice nie umieją ich utrzymać i wychować – zakładają rodzinny dom dziecka albo rodzinę zastępczą, służąc w ten sposób dzieciom, które w godnych warunkach czekają na nową rodzinę lub poprawę rodziny biologicznej. Ktoś ma tak otwarte serce, że do niego stuka żona alkoholika z dziećmi, wyrzucona z domu w środku nocy przez pijanego męża, do niego przychodzą dzieci sąsiada, aby się najeść, u niego mieszka nastolatka w ciąży, odrzucona przez rodziców, wstydzących się jej przez sąsiadami. A w myślach innych pojawia się słowo „adopcja”.
Bo skoro są rodzice bez dzieci i dzieci bez rodziców, to dlaczego by ich nie połączyć? Dlaczego gonić za dzieckiem, którego nie ma, a nie zająć się tym, które jest, ale nie ma nikogo, kto by je kochał? Skoro rodzicielstwo jest dawaniem miłości, troski, zaspokajaniem potrzeb i prowadzeniem do dojrzałości i świętości – to czemu by nie zająć się tą istotą, która czeka i tego potrzebuje? Czy tak ważne będzie dla mnie, w jaki sposób moja córka pojawiła się w rodzinie, gdy będzie bawiła się w piaskownicy? Czy będzie dla mnie ważne czy to mój adopcyjny, czy naturalny syn przystępuje do bierzmowania? Czy sen dziecka adopcyjnego mniej cieszy, a jego choroba wymaga mniej troski rodzicielskiej? Czy dziecku, które nie ma moich genów, nie potrzeba tej samej czułości, pomocy w nauce, stawiania rozsądnych granic, uczenia znaku krzyża, mamusinego ciasta ze śliwkami? Przecież z żoną, mężem, nie łączą mnie więzy krwi, a jednak stać mnie na miłość…
Adopcja nie jest sposobem dla spragnionych dzieci rodziców. My jesteśmy dorośli, mamy dom, siebie, naszą miłość. Poradzimy sobie i bez dziecka. Ale dziecko nie ma nikogo i niczego. To głównie na jego potrzeby skierowana jest adopcja – przyjęcie malucha za własne, pełnoprawne dziecko, „urodzenie go sercem”, objęcie miłością bezwarunkową mimo braku więzów krwi. To dziecko i jego życie są tu najważniejsze. W stosunku do adopcji, jak w lustrze, widać nasze prawdziwe rodzicielskie oblicze. Czy chcemy być dla dziecka, czy dziecko ma być dla nas? Czy zdecydujemy się pokochać to, które jest, właśnie takim, jakim je Pan Bóg stworzył – z takim wiekiem, stanem zdrowia, wyglądem, rasą, przeszłością, z dysfunkcyjną rodziną w rubryczce określającej pochodzenie? A może czekać będziemy na wymarzony „model”, który zrealizuje nasze marzenia? Czy stać nas na podjęcie logicznej konsekwencji tak rozpropagowanej adopcji duchowej i realne przyjęcie tych dzieci, które dzięki modlitwie miały szansę się urodzić, a teraz czekają na dom i miłość? Dlaczego tak pragnę mieć dziecko?
Dzieci nie są po to, żeby ktoś „na starość” podał nam szklankę wody. Nie mogą być użyte jak przedmiot do poprawienia nastroju żonie, ostatnia szansa połączenia coraz bardziej obcych sobie małżonków albo do zapewnienia sobie „kogoś do kochania”. Nie są nam one też powierzane po to, żeby kto miał pracować na nasze pokolenie, gdy będziemy na emeryturze, i dzięki temu mógł utrzymać społeczeństwo. Dzieci nie są po to na świecie, żeby zaspokajały nasze potrzeby. Nie są narzędziem do zapewniania nam szczęścia, nadawania wreszcie sensu naszemu życiu. Nie są czymś oczywiście się nam należącym z racji bycia całkiem niezłym małżeństwem. Dzieci są tajemniczymi Gośćmi, wysłannikami Boga, nie tylko darem ale i zadaniem dla rodziców. Możemy je przyjąć, zaprosić do siebie, ale nie „zasłużymy” na nie, nie „zapracujemy” – bo są łaską, wezwaniem do…
Anna Lipska
artykuł opublikowany w 141 numerze „Wieczernika”
Leave a Reply
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.