Świadectwo o Eli Kaczmarek Elę poznałam w czasach studenckich, w okresie wielu
pytań, buntu, poszukiwania sensu życia, szukania drogi dla siebie. Mieszkałyśmy razem przez rok w akademiku. Pamiętam z tego okresu jak Ela często śpiewała przygrywając na gitarze piosenki:
„ ..może lato to ostatnie, które nam wróżone jest, może dowiem się kim jestem, gdzie me miejsce jest i przez ile dróg musi przejść każdy z nas, by mógł człowiekiem się stać“.
W okresie „Solidarności“ i stanu wojennego wielu młodych ludzi stawiało sobie pytania o sens i dalszą drogę samookreślenia, lecz nigdy wówczas bym nie przypuszczała, że tak będzie wyglądała Eli droga
poznania człowieczeństwa. Poznałyśmy się w 1981 r. w akademiku Akademii Medycznej w Gdańsku. Ela zaczynała 2 rok medycyny, ja 1 rok stomatologii. Ela była bardzo zdolną studentką, tak że nie
musiała zbyt wiele czasu poświęcać na naukę. Dzięki temu miała czas na swoje hobby: żeglugę, imprezy kulturalne, spotkania towarzyskie itp.. Była osobą bardzo aktywną, nie kierującą się racją grupy, ciekawa
życia i ludzi. Po prostu fajna dziewczyna, z którą można było „konie kraść.“ Jednym z naszych wspólnych ulubionych zajęć była gra w szachy, przy której godzinami potrafiłyśmy rozmawiać
na temat przyszłości, sytuacji w Polsce, o tym co można by zrobić aby żyć ciekawiej. Częstym naszym tematem były dzieci (Ela chciała mieć ich piątkę). Wówczas wyłoniło się wśród nas hasło: "wszystkie
dzieci są nasze“. Nie wiem kiedy w Eli zrodził się pomysł wyjazdu na zachód, gdyż nikomu wcześniej nie mówiła o takich planach. Ela chyba również nie potrafiła do końca wytłumaczyć dlaczego
zdecydowała się na ten krok. Czy złożyła się na to sytuacja w kraju, czy był to jakiś wewnętrzny nakaz, który kazał jej rzucić wszystko na szalę, po to aby wyrazić to co wydawało jej się wówczas prawdą.
Po wyjeździe Ela długie miesiące nie dawała o sobie znaku życia. Aż wreszcie przyszedł list napisany jakby przez inną osobę. Nie wiedzieliśmy co się wydarzyło, ale wiedziałam, że nie jest to ta
sama Ela, którą znaliśmy. My chcieliśmy wiedzieć jak to jest za tą „żelazną kurtyną“, jak można tam żyć i się utrzymać, a Ela pisze nam o ewangelizacji i że spotkała Jezusa. Później
dowiedziałam się, że Ela w tym czasie trafiła do Carlsberga, uczestniczyła w oazie Ruchu Światło-Życie oraz w seminarium ChSWN (Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów) prowadzonymi przez Ojca
Blachnickiego, i tam doznała łaski nawrócenia. Po rozmowie z jej ojcem (z którym była bardzo związana), widziałam, że jej rodzice nie mają zupełnego zrozumienia dla tego, co się wydarzyło.
Sądzili, że Ela została w Niemczech z powodu niezdanego egzaminu i że jeszcze wróci. Gdy pisała im o wolności i prawdziwym wyzwoleniu myśleli, że straciła rozum i całkowity kontakt z rzeczywistością.
Wyobrażali sobie, że siedzi tylko w kościele i się modli, nie mogli zrozumieć jak można Boga uważać za cel swoich poszukiwań nie rezygnując z „normalnego życia“. Z moich notatek, które wówczas prowadziłam
przytaczam komentarz do listu od Eli z dnia 31.05.83 r.: „Nie wiem, czy Ela jest w pełni szczęśliwa, ale nareszcie znalazła wolność i wyzwolenie najpiękniejsze, jakie może spotkać
człowieka; bezgraniczne oddanie i wiarę w Boga, wiarę, iż nasze życie na ziemi jest tylko wstępem do pełnego życia". Dalsze jej życie przebiegało wg. tego motta. Jak
poźniej mogłam się przekonać, spotykając ją ponownie w Hamburgu we wrześniu 1983 r., nie straciła nic ze swojej żywotności, energii i pomysłowości, lecz wszystko co robiła kierowała ku Bogu, starając się
wypełniać Jego wolę. Nie robiła dalekosiężnych planów, mówia, że nie wie co Bóg dla niej przygotował. Podjęła ponownie studia medyczne, wyszła za mąż, miała czwórkę dzieci. Prowadziła
normalne życie w rodzinie, oprócz tego angażując się w różnych kołach przykościelnych jak chór, grupa modlitewna, ruch obrony życia nienarodzonego, Ruch Domowego Kościoła, organizowała spotkania różnych
grup, pomagała pojedynczym osobom. Jej życie było może nie całkiem przeciętne, ale jak każdy borykała się z codziennymi problemami. Co odróżniało ją od innych to całkowite oddanie się Panu.
Niektórzy nazywali to lekkomyślnością, łatwowiernością lub po prostu brakiem wyobraźni. W moich oczach Ela była bezgraniczne wierna swoim przekonaniom. Po urodzeniu 4-tego dziecka, Ela z
powodu bólu w stawach i kościach dostała się do szpitala. Pierwsza diagnoza brzmiała reumatyzm, w związku z czym wiadomo było, że nie będzie mogła karmić swojej 3-miesięcznej córeczki Gertrudy. Bardzo
ubolewala z tego powodu, gdyż chciała jej, tak jak pozostałym dzieciom, zapewnić bliskość mamy. Niestety dalsze badania wykazały diagnozę dużo straszniejszą. Ela miała anemię złośliwą i to tę
najgorszą formę, w której szanse na wyzdrowienie nie przekraczały 20%. Zaczęła się dla niej długa droga cierpienia, nadziei i walki. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Elą po
ogłoszeniu diagnozy. Łzy cisnęły mi się do oczu, coś zaciskało gardło. Zastałam Elę pogodną, uśmiechniętą i pełną pokoju. To ona dodawala mi otuchy i mnie pocieszała.
Przechodziły tygodnie chemoterapii. Ela nie tylko trzymała się dzielnie, ale pocieszała innych chorych, opowiadała im o Jezusie, nawet wyświetliła dla nich film „Jezus“ Wiadomo było, że nawet
po chemoterapiach choroba może mieć nawrót, i to z jeszcze większym nasileniem. Jedyną próbą może być przeszczep szpiku kości. Zaczęto szukać dawcy, trzeba było czekać na miejsce na oddziale
transplantacji. Wszystko składało się jak w mozaice, kiedy każdy kolejny krok posuwał się bez większych komplikacji. Nadszedł termin transplantacji szpiku. Przed tym zabiegiem własna
odporność organizmu musiała być obniżona do zera, żeby nie było reakcji odrzutu transplantatu. Ela musiała łykać dziennie około 120 tabletek. Wówczas zdałam sobie sprawę jak daleko może być
posunięta granica ludzkiej wytrzymałości i że ta granica jest bardzo płynna. Jednego z tych dni Ela opowiadała, że słyszała we śnie trąby anielskie... była gotowa na wszystko.
Przez dotychczasowy okres choroby bardzo dużo wycierpiała, ale apogeum miało dopiero nastąpić. Po przeszczepie i chemoterapiach zaczęły jej schodzić wszystkie błony śluzowe, każdy dotyk i każda czynność
fizjologiczna była torturą. Ela przynajmniej na zewnątrz znosiła te cierpienia bez buntu i skargi, a każdą najmniejszą oznakę poprawy przyjmowała z radosnym Alleluja. Cieszyła się widokiem
swoich dzieci, które mogła oglądać przez okno kliniki, choć każdemu patrzącemu na ten widok z boku ściskało się serce. Ela po transplantacji bardzo szybko wróciła do stanu, w którym mogła
opuścić oddział izolacji. Lecz niestety, na oddziale ogólnym zaraziła się infekcją, której zwalczenie nie było już możliwe. Zbyt wysoka dawka antybiotyku, która musiała być podana ze względu na infekcję,
wywołała niewydolność krążenia i serca. W dniu 2.06.93 r. Ela zmarła. Wielu z nas, znających ją bliżej, zastanawiało się, dlaczego lub w jakim celu spotkało to właśnie Elę? Po
śmierci Eli wzięłam do ręki Pismo w., które otworzyło się na psalmie: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach“.
Jestem przekonana, że Ela już teraz ma udział w chwale Jezusa Chrystusa.
Ania Czajkowska |