|
Grażyna Topolski urodziła się 14.02.1962 roku w Rudzie Śl. (osiedle Wirek). Na stałe osiedlona w Niemczech od czasu
ślubu 9.01.1993 r. Po urodzeniu się naszej pierwszej córki (27.05.1994) żona nie brała pod uwagę powiększenia naszej rodziny w przyszłości. Osobiście byłem (i jestem nadal) zdania, że jednemu dziecku jest źle na
świecie. Kiedy pewnego dnia przyszedłem z pracy do domu poznałem po oczach żony, że coś nie jest w porządku. Na pytanie - co się stało? - dostałem krótką odpowiedź, po której natychmiast chwyciłem za
telefon i zgłosiłem wizytę u ginekologa do którego żona zwykle chodziła na badania. Przypuszczenie, że chodzi o ciążę, szybko się potwierdziło. Wiadomość ta uszczęśliwiła mnie. Oprócz tego jednak lekarz przekazał nam
informację, która nie tylko "zatrzymała" wprost bicie serca, ale zmieniła resztę naszego życia. Badania stwierdziły raka piersi (około 5 cm średnicy) na tyle rozwiniętego, że operacja usunięcia guza była
potrzebna natychmiast. Ze skierowaniem do Kliniki Uniwersyteckiej w Homburgu/Saar, zgłosiliśmy się na oddział kobiecy. W załatwianiu formalności pomagała nam jedna z pielęgniarek, która prowadziła
moją żonę na miejsca badań. Kiedy przed zrobieniem zdjęcia rentgenowskiego powiedzieliśmy, że żona spodziewa się dziecka i jest w 11 tygodniu ciąży, zaskoczenie personelu było ogromne. Od tej chwili zajęli się nami
lekarze. Jedną z pierwszych propozycji, jaką dostaliśmy, było usunięcie ciąży, ponieważ ciąża była poważną przeszkodą w dalszym leczeniu żony. Stanowcza odmowa ze strony żony i moje całkowite poparcie tego stanowiska
kierowały nas w rozmowach na coraz wyższe stopnie hierarchii medycznej i w końcu po kilku godzinach trafiliśmy do dyrektora kliniki. Po osobistym zbadaniu żony potwierdził konieczność usunięcia ciąży dodając, że nie
widzi żadnych szans przeżycia dziecka i tylko około 50% szans dla jego matki przejścia cało przez poród. Ponieważ w tym czasie lepiej znałem niemiecki niż moja żona, większość rozmów było prowadzonych przeze mnie. Byłem
tak przejęty grozą sytuacji, że nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego słowa, i wcale się nie dziwię, że moja żona stojąc obok mnie głośno płakała. Wiedziałem, że tylko Bóg może nam pomóc i prosiłem Go o słowa, które
pomogłyby mi przekonać tego lekarza, że nie ma racji. Bałem się jednocześnie, że każde słowo wypowiedziane mogło być niewłaściwe, nie to, którego szukałem, by wyjść z tej strasznej i pełnej dla nas grozy sytuacji.
Czułem na sobie silny psychiczny nacisk ze strony tak wysoko wykształconych ludzi oraz prześladowała mnie stale myśl, że ja, prosty człowiek odważam się wdawać w dyskusję z ludźmi, którzy mają po kilka tytułów naukowych
przed swoim nazwiskiem. Nie zapomniałem jednak, że Bóg jest prawdziwą mądrością i że On przyjdzie nam z pomocą. Zapytałem więc lekarza czy może nas pisemnie zapewnić, że po usunięciu ciąży i
odpowiednim leczeniu moja żona będzie zdrowa i już nigdy nie zachoruje na raka. Lekarz był trochę zaskoczony moim pytaniem, ale jego odpowiedź była oczywiście negatywna. Nikt na tym świecie nie może zapewnić mojej żonie
zdrowia i życia w tej ciężkiej chorobie i w tak zaawansowanym stanie. Dzięki Bogu, już wiedziałem, co mam odpowiedzieć i moja reakcja była natychmiastowa: To po co zabijać! (Myśli kłębiły mi się w głowie i myślałem, że
zwariuję, ale jednocześnie wiedziałem bardzo jasno, co mam mówić - Dzięki Ci, Boże, że mnie wsparłeś w tym momencie). Mówiłem dalej... Jeżeli teraz zabijemy to dziecko, a później umrze moja żona, to będę miał dwa życia
na sumieniu. Zostawiając dziecko przy życiu i oczekując na rozwiązanie zdaję się na Bożą Wolę. Nawet, jeżeli w późniejszym czasie odejdą oboje z tego świata, to będzie oznaczało, że Bóg tak chciał. Z czystym sumieniem
będę mógł żyć i opiekować się starszą córką. Jeżeli umrze jedno z nich, to na pewno będzie to dla mnie bardzo bolesne, ale będę miał świadomość, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, żeby nie przeciwstawić się
Bożym przykazaniom i Jego Woli. Bardzo mi ulżyło kiedy skończyłem mówić, czułem się jak nurek, który wypłynął na powierzchnię wody, żeby nabrać powietrza i serce biło mi tak mocno, jakby chciało mi wyskoczyć z piersi. W
chwili milczenia, którą potrzebował mój rozmówca na zastanowienie się, wyczuwało się napięcie, ale odpowiedzią, którą usłyszałem byłem bardzo zaskoczony. "Jako mąż i tak nie ma pan nic do powiedzenia, pana żona
musi to sama powiedzieć" - podsumował lekarz. "Proszę bardzo - padło z mojej strony - żona potrafi tyle sama powiedzieć po niemiecku". Zwracając się do mojej żony zapytał - "Co Pani
zdecydowała?" Znowu przerwa, w której czułem straszny ciężar obowiązku osoby wierzącej i matki, połączony z wewnętrzną walką jaką przeżywała. Wiedziałem co czuje, bo przecież nosi to dziecko w swoim łonie i to ona
decyduje teraz o jego życiu i o swoim zdrowiu i życiu. Nieprawdopodobny ciężar tej sytuacji objawił się w krótkim płaczu żony. Po chwili jakby się obudziła i otrząsnęła z czegoś, co ją przygniata, powiedziała mocnym i
stanowczym - chociaż trochę drżącym głosem - "Jestem osobą wierzącą. Jak mam żyć w zgodzie z moim Bogiem i sumieniem, jeżeli zabiję moje własne dziecko? Nie, - nie mogę tego zrobić. Chcę moje dziecko urodzić bez
względu na konsekwencje". Ogólne zaskoczenie, jakie dało się odczuć ze strony lekarzy, przyjąłem z wielką ulgą i uczuciem radości z podjętej decyzji. Lekarze respektując i szanując naszą wypowiedź i podejście do
sprawy, uświadomili nas krótko co czeka żonę w przyszłości w związku z operacją guza. Żona została umieszczona w osobnym pokoju, gdzie jak mieliśmy nadzieję odpocznie, nabierze sił cielesnych i duchowych przed
czekającym ją trudnym okresem życia. Następnego dnia, gdy przyszedłem ją odwiedzić, natychmiast się zorientowałem, że stało się coś niedobrego. Żona z płaczem opowiedziała mi o psychicznym terrorze, jakiemu była poddana
przez pielęgniarki i dyżurnego lekarza. Od samego rana namawiano ją do zmiany decyzji. Dopiero moja ostra interwencja u tegoż lekarza zmieniła zachowanie personelu. Z Bożą pomocą żona przeszła przez
ciężką operację. Szczególnie przez pozostały okres ciąży dało się odczuć ogromną pomoc i wstawiennictwo Matki Bożej, do której kierowaliśmy nasze modlitwy. Modlitwa różańcowa, którą już wcześniej często odmawialiśmy,
teraz stała się nieodłącznym towarzyszem dnia codziennego naszej rodziny, a w szczególności żony. Także dzięki wsparciu modlitewnemu samych przyjaciół w Polsce, a także diakonii stałej w Carlsbergu i księży tam
działających oraz Centrum Kultu Maryjnego w Schönstatt - Bóg okazując miłosierdzie naszej rodzinie, sprawił, że stan pooperacyjny szybko się poprawił, a dziecko, którego się spodziewaliśmy, dobrze się rozwijało.
11.01.1999 urodziła się zdrowa dziewczynka, która była i jest do dzisiaj żywym zaprzeczeniem lekarskiej diagnozy i najpiękniejszym dowodem działalności Bożej w naszym życiu. Po dwugodzinnym porodzie żona o własnych
siłach poszła do swojego pokoju patrząc z lekkim uśmiechem na nasze dziecko.
Po długich dyskusjach nad imieniem dziecka,
doszliśmy do wniosku, że za okazaną opiekę, pomoc i wstawiennictwo oraz z głębokiej wdzięczności dla Matki Bożej damy naszej córeczce na imię MIRIAM. Stan zdrowia zdawał się stabilizować do tego stopnia, że wybraliśmy
się w maju 2000 roku do Medjugorje. Tam mieliśmy jeszcze raz okazję, za pośrednictwem Maryi, podziękować Bogu za okazane łaski. W późniejszym czasie stan zdrowia żony zaczął
się nagle pogarszać. Stosowane terapie miały znikomy skutek. 5.12.2000 r. moja żona zmarła śmiercią nagłą i niespodziewaną dla nikogo. W swoim miłosierdziu Bóg dał żonie prawie dwa lata, aby mogła
być przy swoim dziecku, patrząc jak rośnie, jak zaczyna stawiać pierwsze kroki i mówić pierwsze słowa. Dla matki są to chyba najpiękniejsze chwile w życiu. Ale to nie jedyny dowód miłości i
miłosierdzia Bożego, jakie mogę opisać. Przez cały okres choroby z Bożej Woli zostały cofnięte do minimum wszelkie bóle, które są przy tym rodzaju choroby i przerzutach na kręgosłup i płuca szczególnie
silne. Po śmierci żony oddałem do apteki 1,5 reklamówki tabletek przeciwbólowych w większości nawet nie rozpieczętowanych.
Wielki jest nasz Bóg w swojej wierności, jeżeli i
my okażemy Mu wierność. Wierzę, z całego serca, że teraz moja żona zaznaje radości życia wiecznego. Jezus sam przecież obiecał... "Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we
Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki" (J 11, 25-26). "... Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe
życie z mego powodu, znajdzie je..." (Mt 16, 25-26). Dla tych, którzy mogliby mieć jeszcze wątpliwości do słuszności naszej decyzji, zacytuję jeszcze jedno pytanie; niech każdy spróbuje sam na
nie odpowiedzieć "...Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?..." (Mt 16, 16). Georg Topolski, Marpingen |