Bukowy, morenowy las. Wiosenne słońce przebija się przez zieloną świeżość listków. Gorąco majowego popołudnia. Samotny pieniek przylepiony do cmentarnego muru. Wyjątkowy, bo omijają go stada mrówek maszerujących bez skrępowania po całym lesie. Są u siebie, mają utarte ścieżki. To ja zakłócam spokój ich królestwa. Siadam, zachwycam się, dumam. I oto dokąd, nieoczekiwanie, biegną moje myśli?
Obok Oazy, którą znam do głębi (albo tak mi się tylko wydaje), miałam kontakt właściwie tylko z dwiema innymi duchowościami/wspólnotami: Małych Braci od Jezusa i duchowością ignacjańską.
Przez wiele lat nie wystawiałam nosa poza nasz, dobrze znany, grajdołek – było mi w nim dobrze i bezpiecznie. Z tej perspektywy wszyscy inni wydawali się co najmniej „dziwni”. Aż nagle rożne okoliczności, które dla tej opowieści nie mają znaczenia, zaprowadziły mnie na spotkanie z Małymi Braćmi. Różnice odczułam od razu. Nie potrafiłam jej do końca opisać. Było mi u nich inaczej – nie lepiej czy gorzej – inaczej, ale długo nie potrafiłam odgadnąć na czym ta inność polega.
Przyjęcie u nich jest delikatne – to, jak bardzo są ciebie ciekawi, wręcz onieśmiela. Wijesz się pod ich uważnymi spojrzeniami. Ale nie – one nie przytłaczają – raczej nie pozwalają ci uciec, schować się za żartem czy anegdotą. Rzadkie są te spotkania, ale zawsze czuję, że muszę u nich schować gardę, odłożyć na bok moje małe schemaciki obronne. Musze wziąć głęboki oddech i … skoczyć na główkę bycia sobą, opowiadania prawdziwych emocji!
Na rekolekcjach, z lubością nazywanych przeze mnie, „Ignacami” – spotkało mnie z kolei coś jeszcze innego. Współlokatorka. W wyobrażeniach – źródło utrapień wszelakich. W realu – anioł spacerujący po moim pokoju (dodam, że była na bardzo zaawansowanym stopniu co może ją nieco tłumaczyć). Obie milczałyśmy, ale w drobnych gestach wyraziła mi tyle życzliwości i przypomniała takie formy czułości, czy wręcz tkliwości, które pamiętam z moich początków w Oazie. To one właśnie oszołomiły mnie tak bardzo, że zostałam w Ruchu na długie lata. Za każdym razem gdy wracałam do pokoju – czekała na moim biurku połówka pomarańczy, albo zerwany na spacerze polny kwiatek. Moja pierwsza myśl: ależ to infantylne – takie nadmiarowe, trochę zbyt wylewne. I wtedy mnie dopadło… zawstydziłam się własnej hardości, tego cynicznego spojrzenia. Uruchomiło to we mnie wzajemność – czystą, bezinteresowną.
Ale, ale – gdzie jest puenta? Czas powiązać wszystkie sznurki rzucone w tej opowieści.
Co mnie tak uderzyło u innych? Co takiego mnie dotyka u nas? Mam diagnozę – w Oazie zapanował kult bycia fajnym, a jego efektem ubocznym jest szyderoza! Znacie tę chorobę? Możliwe, że już jesteście nią zainfekowani. To jakaś przedziwna konieczność bycia twardym, zabawnym i utrzymywania się w głównym nurcie żartu. Potrzeba, by wciąż być na fali. Spóźnisz się z żartem? Odpadasz z gry! Nie nadążasz z ripostą? Zaczynasz być postrzegany jak słabeusz. Kanonada słów – szybkich, pochopnych, czasem nieuważnych na czyjeś uczucia. To świetna zabawa. Tyle, że szybko męczy i trochę uzależnia. I z czasem orientujesz się, że nie wypada już wyskoczyć z czułością, okazać komuś delikatności. Czułość jest passe. Rozbawieni powtarzamy obśmiane „dobrze, że jesteś” ale nie znaleźliśmy żadnego ekwiwalentu dla niego, w którym by był odpowiedni ładunek ciepła. Uwaga! Opisuję coś co bardzo dobrze znam – jestem w tym biegła, ale czasem jestem tym też już zmęczona. W pogoni za coraz bardziej nowoczesnymi środkami docierania do młodych ludzi, zaczynamy sami tracić coś, co nas w świecie powinno wyróżniać. Zobaczcie jak oni się miłują – mnie to pociągnęło aż do głębin Oazy.
Nie wiem czy się ze mną zgodzicie? Mnie od dłuższego czasu coś uwierało, ale nie potrafiłam sobie tego nazwać. I teraz nagle na bukowym pieńku wszystko złożyło mi się w całość. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że jedyna broń jaka nam zostaje w walce z laickim światem to miłość, dobroć, czułość. W technologii nie prześcigniemy świata, w liberalnych zagrywkach nie mamy szans. Kościół zawsze był konserwatywny i taki pozostanie – zawsze ostrożny, o krok za nowinkami. Ale w miłości możemy i MUSIMY być pierwsi.
A zatem stop szyderozie – nawet jeśli w mrówczym pędzie wydeptujemy nasze szlaki, schematy warto czasem wystawić ponad nie głowę. Popatrzeć, rozejrzeć się, porównać i sprawdzić, czy aby na pewno kierunek, w którym zmierzamy jest właściwy.
Magda Szostakowska