Wszystko zaczęło się w lecie 2005 roku. Wtedy to, będąc na oazie w Krościenku, poznałem grupę niemieckich protestantów, żywo zainteresowanych charyzmatem naszego Ruchu. Brali oni wówczas udział w oazie I stopnia, a na Kopią Górkę przyjechali z pastorem, odpowiedzialnym za niemieckie grupy oazowe.
Pamiętam, że szukali wówczas kogoś, kto chciałby i mógłby przyjechać do nich na dłuższy czas, i uczyć ich charyzmatu Ruchu. Nie kryli swojej fascynacji Oazą, ks. Franciszkiem Blachnickim, Kopią Górką i tym wszystkim, czym my, jako oazowicze, żyjemy na co dzień. Moja znajomość języka niemieckiego pozwoliła mi na nawiązanie kontaktów z chłopakami zza zachodniej granicy. Znajomość z nimi zaowocowała tym, że rok później, w sierpniu 2006 r., wziąłem udział w oazie II stopnia w niemieckim Goerlitz (Zgorzelcu). W całości była ona organizowana przez tamtejszych protestantów. I choć od tych rekolekcji minęło już kilka lat, nadal mam wiele wspomnień z nimi związanych.
Oaza trwała tydzień i uczestniczyły w niej całe rodziny – nie zabrakło zatem małych dzieci, młodzieży i osób w średnim wieku, a także seniorów (ze swoimi rodzinami przyjechali m.in. pastorzy). Przede wszystkim utkwiło mi w pamięci, że na każdym kroku podkreślali to, jak wielką inspiracją dla nich był ks. Franciszek Blachnicki, i jak wiele jego intuicji i przemyśleń jest ważnych także dla nich, członków wspólnoty protestanckiej. Nie wiem, czy to dobre słowo, ale go użyję: fascynacja. Wielokrotnie dawali wyraz swojej fascynacji polską Oazą i jej żywotnością. Starali się naśladować nasze polskie, oazowe rozwiązania; mam tu na myśli np. typowy program dnia na oazie i jego „żelazne elementy”.
I rzeczywiście, każdy dzień na oazie protestanckiej przypominał w dużej mierze ten, do którego przywykliśmy na polskich oazach. Każdego ranka biegliśmy do kościoła znajdującego się w centrum miasta, by tam wspólną modlitwą uwielbienia zacząć dzień. Zawsze była ona śpiewana (oczywiście po niemiecku), a nad całością czuwał kantor (uczeń szkoły muzycznej w Dreźnie). Zawsze pod koniec modlitwy animatorzy grup odpalali małe świece od świecy oazy. Potem, już w poszczególnych grupach, udawaliśmy się na wspólne śniadanie, które w całości przygotowywaliśmy samodzielnie.
Poranny posiłek połączony był ze spotkaniem w małej grupie. Logistycznie wyglądało to tak, że podczas jedzenia był czas na budowanie wspólnoty i rozmowy o tym, jak się czujemy na rekolekcjach, natomiast pod koniec posiłku czytaliśmy fragment Pisma Świętego i rozważaliśmy go wspólnie (mieliśmy przygotowane na kartkach pytania pomocnicze). Muszę przyznać, że taka forma spotkań w grupie była dla mnie dużym zaskoczeniem, ale nigdy nie zapomnę panującej podczas nich atmosfery! Pozostałe posiłki, a zatem obiady i kolacje, jedliśmy wspólnie w jednej z miejscowych jadłodajni.
Po śniadaniu i spotkaniu w małej grupie wracaliśmy ponownie do kościoła, tym razem na nabożeństwo. Nie była to oczywiście katolicka Msza święta, więc na początku mieliśmy z towarzyszącą mi koleżanką pewne trudności ze zrozumieniem przebiegu modlitwy, jej charakteru.
W programie oazy protestanckiej znalazły się także inne, dobrze nam znane elementy, takie jak wyjście ewangelizacyjne (ewangelizowaliśmy poprzez śpiew i świadectwa na Starówce), Droga Krzyżowa (na ulicach miasta) czy Szkoła Modlitwy. Oprócz tego diakonia oazy zadbała o wyprawy otwartych oczu – uczestniczyliśmy w dwóch takich spacerach. Pierwszy został nazwany „Spacerem do Emaus” i polegał na tym, że wędrowaliśmy parami i rozmawialiśmy na zadany temat (na zakończenie wędrówki odprawiono nabożeństwo pod gołym niebem). Drugim była wycieczka do katolickiego klasztoru, zamieszkałego przez siostry zakonne. Piękny przykład otwartości braci protestantów.
Jeszcze innymi elementami, które niemieccy protestanci „pożyczyli” od polskiej Oazy, były pogodne wieczory (czasem popołudnia), Szkoły Śpiewu, a także Godzina Świadectwa na zakończenie rekolekcji. Ponadto diakonia oazy starała się, żeby wspólne liturgie były starannie przygotowane – wszystko na wzór tego, co robimy w Polsce.
Jednym z wydarzeń, które najbardziej zapadły mi w pamięć, była Pascha. Jak wszyscy dobrze wiemy, u nas ma ona miejsce na II stopniu i przybiera najczęściej formę nocnego wyjścia. W Goerlitz zorganizowano to zupełnie inaczej. Jak? Diakonia Oazy przygotowała Paschę w postaci wieczerzy, dokładnie takiej, jaką spożywają wyznawcy religii mojżeszowej. Na ten jeden wieczór sala na plebanii, w której na co dzień się spotykaliśmy, zmieniła się nie do poznania. Jedliśmy takie same potrawy, które jedzą Żydzi w Święto Paschy, odmawialiśmy i śpiewaliśmy takie same modlitwy i pieśni (dostaliśmy nawet specjalne książeczki z tekstami po hebrajsku i niemiecku!). Pastorzy założyli nawet tałesy i jarmułki, a na ścianie zawisła ogromna flaga Izraela. Lekcja chrześcijaństwa, której nigdy nie zapomnę.
Z kolei na zakończenie rekolekcji wszyscy uczestnicy spotkali się na agapie, którą zorganizowano w greckiej restauracji, położonej w centrum miasta. Było to dla mnie kolejne zaskakujące doświadczenie. Wszyscy przyzwyczailiśmy się do agap organizowanych „własnymi siłami” w miejscach, gdzie przeżywaliśmy rekolekcje.
Po powrocie z Goerlitz wielokrotnie zastanawiałem się, czego możemy się nauczyć od protestanckich oazowiczów z Niemiec, i doszedłem do zaskakujących (przynajmniej dla mnie) wniosków. Taką podstawową kwestią jest według mnie dobry PR rekolekcji oazowych. Uważam, że oazowicze zza Odry mają pewną umiejętność, czy też mentalność, której nam w Polsce niestety trochę brakuje (choć ostatnio zaczyna być z tym coraz lepiej). Przez cały czas trwania rekolekcji przed kościołem, w którym najczęściej się spotykaliśmy, stał reklamujący je banner. Organizatorzy wypisali na nim godziny wspólnych modlitw i nabożeństw i podkreślili, że mają one charakter otwarty, a zatem może w nich wziąć udział każdy chętny.
Inną praktyką był świetny kontakt diakonii oazy z miejscowymi mediami. Pamiętam, że któregoś dnia poproszono mnie o parę słów dla lokalnego radia czy też gazety. Z tego, co wiem, organizatorzy rekolekcji sami zgłosili się do prasy, opowiedzieli, że organizują taki a taki „event”, i zaprosili dziennikarzy do odwiedzin w naszej wspólnocie. W Polsce nie spotkałem się jeszcze z takim przypadkiem, aby lokalne medium opowiedziało, że w danej wiosce/mieście odbywają się rekolekcje oazowe. Wydaje mi się, że niemieccy oazowicze byli (są) bardziej otwarci na media (także te świeckie) niż my.
Dwie rozmowy, które odbyłem podczas niemieckiej oazy w 2006 r., zmusiły mnie do wielu przemyśleń na temat wiary, chrześcijaństwa, ekumenizmu.
Pierwsza z nich to jedno ze spotkań z pastorem Falkiem Klemmem (głównym organizatorem rekolekcji). Wymiana zdań przez nas prowadzona dotyczyła tego, gdzie powinna być organizowana oaza III stopnia. Ja, jako stary oazowicz, optowałem rzecz jasna za „Trójką” w Rzymie. Protestancki duchowny złapał mnie jednak wtedy kurczowo za rękę i z błyskiem w oku rzucił: „A nie lepiej robić III stopień w Jerozolimie”?
I druga rozmowa, tym razem z pewną młodą Niemką. Po „Wyprawie do Emaus” siedzieliśmy w jakimś barze, sącząc Coca-Colę i rozmawiając o różnicach między katolicyzmem a protestantyzmem. W pewnym momencie, po dłuższej chwili ciszy, moja niemiecka koleżanka powiedziała mniej więcej w ten sposób: „Wiesz, Piotr, trochę wam jako protestantka zazdroszczę, że macie w katolicyzmie kogoś takiego jak papież, który jest symbolem jedności Kościoła. W naszych wspólnotach protestanckich tej jedności nie ma, każdy ciągnie w swoją stronę…”.
Pamiętam, że z „Oazy Wspólnego Życia” (tak brzmiała pełna nazwa rekolekcji, w których uczestniczyłem) wróciłem z przekonaniem, że bycie katolikiem jest powodem do dumy, że Kościół jest rzeczywistością wprost przepiękną. Ale doświadczyłem też, że ważne jest dążenie do jedności wszystkich chrześcijan, i że o tę jedność trzeba się bardzo wytrwale modlić.
Piotr Niedzielski