Zmiany w moim życiu wymusiły na mnie inny sposób funkcjonowania. Przez wiele lat nie martwiłem się ani o organizację czasu, ani o spotkania z ludźmi. Po prostu sami się znajdowali.
Niekiedy musiałem limitować ilość spotkań, aby dla wszystkich czasu i sił starczyło. Rozpieściło mnie to bardzo, ale i uczyniło w pewien sposób ułomnym, bo oduczyłem się samemu wychodzić do ludzi i szukać nowych dróg budowania relacji. Przypomina to trochę sytuację Kościoła w Polsce sprzed lat. Dawniej ludzie garnęli się na nabożeństwa, mszę i inne spotkania, zwłaszcza dla młodzieży. Staliśmy się w pewien sposób ofiarami tej popularności – wciąż niektórym wydaje się, że wystarczy ogłosić nabór do wspólnoty, na rekolekcje, spotkania, do sakramentów, a ludzie przyjdą (kiedyś przecież wystarczało, że biły dzwony kościelne i ludzie wiedzieli, że trzeba iść do kościoła).
Teraz, gdy oprócz trzęsienia ziemi w mojej codzienności przyszły kompleksy związane z językiem, wydawało mi się, że nastąpił kres moich możliwości. W pewnym momencie odkryłem, że czasem to kwestia bycia widocznym dla innych. Po prostu życia nie za zamkniętymi drzwiami. Może i my chrześcijanie mamy podobny, kompleks, że nie mówimy „światowym” językiem i nie jesteśmy zrozumiali dla współczesnego, zwłaszcza młodego, człowieka? Kryjemy się w kościelnych murach, gdzie jesteśmy u siebie i możemy dyktować warunki (np. kandydatom do bierzmowania czy narzeczonym). Może trzeba bardziej skoncentrować się na tym, co mamy do przekazania, a nie roztkliwiać się nad swoimi słabościami i nie odrobionymi lekcjami domowymi (trzeba było nad tymi językami obcymi popracować kilka lat temu, teraz byłoby łatwiej). Trzeba być otwartym na nowe wyzwania – tekst wręcz sloganowy, często go mówiłem. Teraz ma on dla mnie nowe znaczenie, ale myślę, że dla chrześcijaństwa, m.in. dzięki szokującej postawie Papieża Franciszka, także. Nadszedł czas obudzenia się z letargu. Zaczyna się od poczucia bezradności, co skłania nas (mnie!) do większej ofensywy modlitewnej. Bo jak wiem, że nie mogę liczyć na siebie, to muszę bardziej liczyć na Niego!
Zacząłem odkrywać, że bycie chrześcijaninem to nade wszystko bycie człowiekiem otwartym. Nie znaczy to, że każdy z nas musi biegać po ulicy zaczepiając przechodniów, ale że możemy po prostu być widoczni, szukać możliwości, pokazywać nowy styl życia. Czasem wystarczy znaleźć kilka minut na to, żeby dać się zaczepić. Żeby ludzie zauważyli, że cieszy nas ich obecność. Więcej uśmiechu, współodczuwania, zainteresowania innymi. Wiem, to nie jest w mojej skrytej naturze, ale albo się przełamię, albo spleśnieję!
Myślę, że dla naszych wspólnot, parafii to konieczność – być albo nie być. Jak niesamowitą sprawą jest usiąść z ludźmi po mszy na kawie i po prostu sobie pogadać. Tak zrobiłem w niedzielę, po pierwszej mszy dla Polaków, na którą przyszło o dziwo około czterdziestu osób. Siedzieliśmy dwie godziny i po prostu byliśmy razem. To jest tak ważne. Nie tylko to wielkie doświadczenie Boga obecnego w sakramentach (jak bardzo potrzebowali wyspowiadać się po polsku!), ale i wspólnoty, w której przecież Bóg jest obecny.
Wydaje mi się, że moja historia jest swego rodzaju przypowieścią o chrześcijaństwie w świecie współczesnym. Mam doświadczenie, wiedzę teoretyczną i praktyczną, mam chęci, ale po prostu się boję, bo zmieniły się warunki. Czasem nawet tracę nadzieję, że coś się uda zmienić. Zdaję sobie sprawę, że nie można żyć wspomnieniami i roztkliwiać, jak to mi się życie pokomplikowało. Czas wykorzystać to, co się wie i umie, i iść w tej nowej sytuacji do przodu. Trzeba tę grę rozegrać takimi kartami, jakie się ma, a w ręku, wbrew pozorom, mamy same tuzy, a nie blotki! Trzeba to tylko rozegrać na nowo, podejmując ryzyko nowego rozdania. Jeśli się poddamy, to na pewno nie wygramy!
ks. Maciej Krulak