Truizmem jest mówienie, że czas tak szybko leci, ale coś w tym jest, niestety. Ostatnio mam wrażenie, że tydzień trwa najwyżej trzy – cztery dni. Z jednej strony cieszę się, że mi się nie dłuży, ale z drugiej szkoda, że czas nieodwracalnie ucieka.
Toczę spokojne życie, którego wyznacznikami są spotkania z kolejnymi wspólnotami, przygotowania do nich, czy próby ich podsumowania. I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Dobrze, że są te wspólnoty. Miło się spędza z nimi czas, nawet jeśli jest to „tylko” wspólna kawa czy kolacja. Poza tym czuję się im potrzebny, choć oczywiście nie jestem niezastąpiony. Miłe są wszelkie oznaki ich życzliwości, wyrażone zarówno słowami, jak i gestami sympatii czy upominkami. Cały czas odczuwam, że to bardziej oni są dla mnie niż ja dla nich. Z drugiej strony mam świadomość, że się rozleniwiłem i zmarnowałem dużo czasu. Nic mnie w tym nie usprawiedliwia.
Ostatnio poczynione obserwacje nie są zbyt optymistyczne. Coraz wyraźniejsze staje się odchodzenie wielu osób od przeżywania wiary. Obserwuję to zarówno u tubylców, jak i naszych rodaków. Coraz częściej, choć mają świadomość korzeni wiary, staje się ona dla nich tylko symboliczną tradycją, bezużytecznym balastem, który odrzucają. Nie wyśmiewają się z nikogo i nic nie próbują udowodnić. Po prostu nie wierzą i już.
Ich udział we wszelkich liturgiach jest niezwykle raniący. Część ma kłopot nawet z przeżegnaniem się czy najprostszymi modlitwami. O wstawaniu, siadaniu, klękaniu nawet nie ma co mówić. Wszystko jest dla nich „tureckim kazaniem” – nic z tego nie rozumieją. Jak im głosić Dobrą Nowinę?
Staram się najpierw nawiązać z nimi więź, ale nie jest to łatwe, zwłaszcza z tymi, którzy nie chcą. Wyraźnie widać, że unikają spotkania i rozmowy. Może w jakiś sposób boją się, że mogę o coś zapytać, zaczepić. Sam już nie wiem. Oczywiście, że jestem przekonany, iż siedząc w kościele i czekając, aż przyjdą, mogę spędzić resztę życia, a nic się nie zmieni, przynajmniej na lepsze. Nie ma też co ich objeżdżać, jak przyjdą przy okazji czegoś dla swoich dzieci czy krewnych. Nie chodzi też o usprawiedliwianie ich czy naiwne i powierzchowne podejście liberalne motywowane zmieniającym się światem i okolicznościami życiowymi. Na pewno trzeba cierpliwie i z miłością, a jednocześnie konsekwentnie, odważnie i niezachwianie dawać im świadectwo zarówno poprzez słowa, jak i cały styl życia. Może właśnie z tym ostatnim jakoś trudno. Być wierzącym nie tylko na modlitwie czy we wspólnocie, ale we wszystkich decyzjach, zarówno tych małych i codziennych, jak i tych wielkich i kluczowych dla całego życia.
Dlatego tak istotne jest, byśmy nie skoncentrowali się na sobie samych, na wewnętrznych kwestiach naszych wspólnot. Jasne jest, że trzeba naprawić to, co nie działa, poprawić to, co z biegiem lat się rozpada, ale nie można z tego uczynić jedynego celu. Trzeba się za to brać na tyle, na ile pozwoli nam to lepiej dawać świadectwo wobec świata. Zwłaszcza świadectwo jedności, bo wszelkie rozbicie i rozłam stają się wobec świata zaprzeczeniem tego, co głosimy.
Dlaczego tekst o „lataniu”? Coraz bardziej przymierzam się, żeby przylecieć do Polski na kilka dni, gdzieś na początku Wielkiego Postu. Może wtedy uda się spotkać przynajmniej z niektórymi z bliskich mi osób.
ks. Maciej Krulak