Gdy wszystkie samochody ruszają jednocześnie z parkingu obok kościoła, korek na jezdni jest nieunikniony. Jako że było pogodne południe i właśnie skończyła się suma, obok wolno sunących pojazdów wędrowali niespiesznie wierni podążający do swych domów.
W takich okolicznościach nietrudno o ciekawe obserwacje i ja miałam szczęście takową poczynić. Mijał mnie pięknie umyty i wywoskowany pojazd, marki nie pomnę; za kierownicą siedział pan w średnim wieku, obok zapewne małżonka. Na wstecznym lusterku, bardzo skądinąd kierowcy potrzebnym, zamotano pokaźnych rozmiarów różaniec. Od razu rzucał się w oczy. Być może pamiątka z jakiejś pielgrzymki. W tym samym miejscu ktoś troskliwie zawiesił szmaragdowego słonika z trąbą wzniesioną do góry. Wiadomo – trąba do góry, to i szczęście pewne.
Pierwszą moją reakcją było rozbawienie. Oczyma wyobraźni ujrzałam znerwicowanego kierowcę owego wypielęgnowanego samochodu, jak przed wyjściem z domu splunął trzy razy przez lewe ramię, następnie odpukał w niemalowane drewno, a potem dopilnował, by wszyscy domownicy przekroczyli próg prawą nogą, bo inaczej nieszczęście pewne (a może lewą jednak? Zapomniałam – i co teraz?). Jadąc rozglądał się pilnie, czy drogi nie przetnie mu przypadkiem czarny kot, bo jak powszechnie wiadomo, te wredne zwierzaki bezinteresownie rozsiewają pecha po świecie.
Szybko jednak przestało być mi do śmiechu. Ten człowiek wracał właśnie z niedzielnej Eucharystii, był zatem chrześcijaninem i katolikiem. Skąd więc ten słonik na lusterku? Czy umieszczenie w tym samym miejscu różańca również miało przynieść szczęście? Zrobiło mi się po prostu żal tego kogoś, bo musiał być bardzo wystraszony. Tak bardzo, że być może, na wszelki wypadek, miał w kieszeni jeszcze kilka innych talizmanów i był niezbicie pewien, że dopóki na lusterku jego pojazdu dynda szmaragdowy słonik w parze z różańcem, nie grozi mu ani drobna stłuczka, ani poważny wypadek. Dlaczego w parze? No, na wszelki wypadek. Gdyby nie zadziałał różaniec, zawsze jeszcze pozostaje słonik…
„Kiedy człowiek przestaje wierzyć w Boga, może uwierzyć we wszystko” powiedział Chesterton, a ja co raz dobitniej przekonuję się, że nastały złote czasy na zbieranie dowodów potwierdzających tę tezę. W XXI jest przecież kanał telewizyjny, który non stop nadaje wróżby i horoskopy, indywidualnie stawiane przez jasnowidzów o porywających pseudonimach. I nie to jest dziwne, że jest taki program, ale to, że ludzie tam telefonują i z powagą radzą się w ważnych dla siebie sprawach. W porządku, może nie odstraszać duchowe zagrożenie, jakie niewątpliwie kryje się za flirtem magii i wróżbiarstwa, można po prostu o tym nie wiedzieć; ale nie odstrasza wysokość telefonicznych rachunków? Przecież minuta takiej rozmowy kosztuje nawet kilkanaście złotych (plus VAT)! Ileż to razy, podając rękę na znak pokoju, słyszę zażenowany szept „Oj, tylko nie na krzyż!”, bo się właśnie okazało, że ktoś równocześnie połączył dłonie pod lub nad naszymi. A te dziecinne wózki z czerwoną kokardką „od uroków” i łuski z wigilijnego karpia noszone w portfelu, żeby nie zabrakło gotówki? Doprawdy, nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać.
Chrześcijanin, który praktykuje takie bzdury, zapewne wierzy w Boga, ale nie wierzy Bogu. Ojciec Augustyn Pelanowski (OSPPE), napisał kiedyś, że wiara jest depozytem, który złożył w nas Bóg. Nie dostaliśmy jej po to, byśmy „wpatrywali się w kryształy czy też ustawiali meble w domu zgodnie z regułami feng shui, ale po to, byśmy w nic nie wątpili, cokolwiek On nam powie. Nie da się wierzyć jednocześnie Jemu i we wszystko inne. Wiara Jezusowi i w Jezusa powinna wystarczać, by się już niczego nie lękać”. Czasem wydaje się to zadaniem ponad ludzkie siły. Czy jednak nie nazbyt łatwo przychodzi nam usprawiedliwianie siebie? Zielony słonik lub drzewko szczęścia jako dodatek do praktyk religijnych już nie razi. Wszak zaradność jest bardzo ceniona w dzisiejszych czasach. Należy się ubezpieczyć od wszelkich przypadków.
Monika Jasina