Nie trzeba się bać tego, co nowe

Poniższy wywiad to rozmowa z kobietą niezwykłą. Niezwykłą nie tylko dzięki swemu twórczemu talentowi. Niezwykłe było środowisko ludzi, z którymi pracowała i wspólnie zmieniała oblicze polskiego Kościoła. Niezwykła była również jej decyzja o zostawieniu tego środowiska, zrezygnowania z bycia „kimś” – po to, by podjąć nowe zadanie w nowym miejscu i stać się „nikim”. Bilans jej życia wypadł jednak dodatnio. Było warto.

Z Gizelą Skop rozmawia Agnieszka Salamucha

Śląsk

AS: Skąd u Ciebie zamiłowanie do muzyki?

GS: Moja mama bardzo ładnie śpiewała, ojciec grał na mandolinie i gitarze. Najpierw chodziłam na lekcje fortepianu do mojej nauczycielki ze szkoły podstawowej. Mieszkała ze swoim mężem skrzypkiem w pięknej willi w mojej rodzinnej miejscowości. Przychodziłam do niej nie tylko na lekcje, ale też na codzienne ćwiczenia, bo w domu nie mieliśmy instrumentu. Taka nauka trwała przez dwa lub trzy lata. Kiedy byłam w szóstej klasie Szkoły Podstawowej zaczęłam uczęszczać do szkoły muzycznej I stopnia w Tarnowskich Górach. Miałam tam wspaniałego pedagoga-pianistę, pana Rocha Hilla. Był to starszy pan, któremu udało się uciec po wojnie z żoną ze Związku Radzieckiego przez Finlandię do Polski. Swoją edukację muzyczną na tzw. dziale młodzieżowym zakończyłam po 4 latach, będąc równocześnie uczennicą IX klasy Liceum Ogólnokształcącego w Tarnowskich Górach.

W mojej rodzinnej parafii w Strzybnicy był wtedy wikariuszem ks. Kazimierz Wala, przyjaciel ks. Franciszka Blachnickiego z Seminarium .Zaprosił mnie i moje dwie rówieśniczki, koleżanki ze szkoły muzycznej, żebyśmy pomogły siostrze organistce w grze w czasie Mszy św. w naszym kościele parafialnym. Moim dwom koleżankom szybko znudziło się bardzo wczesne wstawanie, a ja się „przyjęłam” (śmiech). Nie bałam się gry na organach, bo dobrze miałam opanowany fortepian. Nie miałam problemów, nawet grając z orkiestrą dętą w czasie różnych parafialnych uroczystości w tonacjach z wieloma znakami przykluczowymi (inny jest strój instrumentów dętych, a inny – klawiszowych).

Kiedy zamieszkałam w Katowicach, w „baraku” Ośrodka Katechetycznego, grałam codziennie na Mszy świętej na fisharmonii. Ojciec Franciszek podpowiadał nam różne śpiewy, uczył nas też chorału gregoriańskiego. Na początku było nam trudno opanować te nowe dla nas śpiewy, bo przecież nie znałyśmy też za bardzo łaciny, i dopiero z czasem w nich zasmakowałyśmy. Bardziej solidnie zapoznałam się ze śpiewami chorałowymi w czasie studiów na Wyższym Instytucie Katechetycznym w Krakowie u Sióstr Urszulanek Unii Rzymskiej, bo tam liturgia każdej niedzieli była bardzo solidnie przygotowywana. Przez następne pięć lat nie miałam jednak kontaktu z żadnym instrumentem.

Lublin

AS: W którym roku rozpoczęłaś studia muzykologiczne?

GS: W 1965 roku, w Instytucie Muzykologii KUL. Śp. Ks. Prof. Karol Mrowiec, kiedy z nim po raz pierwszy rozmawiałam i przyznałam się, że Szkołę Muzyczną ukończyłam przed 10 laty, wypowiedział się bardzo sceptycznie na temat możliwości rozpoczęcia studiów. Musiałam zdać egzamin wstępny z gry na fortepianie i z harmonii, której się w ogóle nie uczyłam (bo to był wówczas program średniej Szkoły Muzycznej).

Program fortepianowy przygotowywałam w miesiącach letnich u naszych sąsiadów na piętrze w domu przy ul. Jagiellońskiej 100 w Krościenku n.D., a harmonii uczył mnie przez cały wrzesień 1965 r. w baraku Muzykologii w Lublinie ks. Zdzisław Bernat.

AS: Czy sama wybrałaś te studia?

GS: Miałam ochotę, ale początkowo Ojciec Franciszek nie widział potrzeby takich studiów i Zenia „wstawiła się” za mną u Ojca.

ZP (Zuzanna Podlewska): Chciałam, żeby Gizela studiowała, bo wiedziałam, że ma talent. Co zresztą szybko wyszło na jaw.

GS: Zdałam egzamin z gry na fortepianie i od razu usłyszałam, że będę przyjęta na studia, chociaż dopiero w późniejszym terminie miał być jeszcze egzamin z harmonii, którego trochę się obawiałam.

Moje studia na muzykologii przypadły na piękny czas posoborowy, czas odnowy liturgii i muzyki liturgicznej.

ZP: Na KUL-u pracowało wiele osób wybitnych: rektorzy, profesorowie…

GS: W dodatku potrafili współpracować ze sobą: duszpasterze akademiccy – jezuici, i profesorowie KUL, Ojciec Franciszek, ks. Wojciech Danielski, ks. Romuald Rak… Ojciec mocno zaangażował się w tworzenie Instytutu Teologii Pastoralnej.

1961 r. – Gizela na WIK-u

AS: Kiedy rozpoczęłaś pracę organistki?

GS: Etatową pracę organistki w kościele akademickim KUL rozpoczęłam po 2 roku studiów.

ZP: … i pani Gizela zaczęła być znana! (śmiech). Ona zawsze robiła tak: przed Mszą stawała przed wszystkimi, uczyła nowych śpiewów. Tak było przez 14 czy 15 lat, kiedy tam pracowała.

GS: Miałam nieraz 8 Mszy świętych w niedzielę. W czasie homilii, których nie mogłam przecież wszystkich słuchać, zajmowałam się różnymi rzeczami: bawiłam dzieci, którym się nudziło, ratowałam ludzi, którzy mdleli… Pan kościelny – Władysław Królikowski, podkarmiał mnie: przynosił mi każdej niedzieli świeżą bułkę z szynką, bo ja miałam zwykle tylko kanapki z serem.

ZP: Chodziłaś na kawę do duszpasterzy (śmiech).

GS: Jezuici zapraszali mnie zawsze po Mszy o 11.00, bo miałam pół godziny przerwy do Mszy o 12.30. Zawsze był na stole jakiś dobry sok, ciasteczko, jakaś kawka… To była znakomita ekipa. Początkowo głównym duszpasterzem był o. Hubert Czuma, potem przejął tę funkcję o. Andrzej Koprowski, o. Mirosław Paciuszkiewicz, o. Jerzy Świerkowski…

1971 r. – koncert dyplomowy

Wspominam atmosferę entuzjazmu dla Soboru w gronie profesorskim Instytutu Muzykologii: ks. Karola Mrowca, ks. Zdzisława Bernata, ks. Ireneusza Pawlaka, O. Józefa Ścibora… Oni byli pierwszymi kompozytorami Mszy w języku polskim: części stałych i wielu pięknych śpiewów. Prawie wszyscy byli też członkami podkomisji dla spraw muzyki kościelnej przy Konferencji Episkopatu Polski, dlatego mogliśmy swobodnie wprowadzać nowe śpiewy w kościele akademickim. Nie odczuwałam żadnego rozdźwięku między moją pracą w ciągu roku na KUL-u a uczestniczeniem w letnich oazach, gdzie zajmowałam się stroną muzyczną liturgii, prowadziłam scholę, uczyłam nowych śpiewów.

Po obronie pracy magisterskiej zostałam pracownikiem dydaktycznym instytutu muzykologii i miałam swoją klasę organową. Oprócz tego prowadziłam tzw. praktykę liturgiczno-muzyczną. Uczyliśmy się, jak – a przede wszystkim co! – należy śpiewać, aby nabrać dobrych nawyków w późniejszej pracy organistowskiej.

Przed rokiem 1980 Ojciec zamierzał mnie jeszcze wysłać na studia dodatkowe za granicę, by nawiązać kontakty z różnymi ośrodkami we Francji, które propagowały nową muzykę liturgiczną, opartą głównie na tekstach biblijnych. Ale nie mogłam dostać paszportu. Pierwszy wyjazd zagraniczny, na który wywalczyłam sobie paszport, to była inauguracja pontyfikatu Jana Pawła II. Później nie dostawałam znowu nawet przepustki, żeby móc iść w słowackie Tatry.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA2007 r. -Marianum, Carlsberg

Włochy/Carlsberg

GS: Od połowy lat 70. Ojciec Franciszek myślał o międzynarodowym ośrodku Ruchu. Po wyborze kardynała Wojtyły na Papieża i po Jego przemówieniu na spotkaniu z Polakami w dzień po inauguracji pontyfikatu, Ojciec zdecydował, że oazy III stopnia powinny głównie odbywać się w Rzymie i tam szukaliśmy jakiegoś miejsca. Najpierw był to majątek ziemski pewnego Włocha w Poggio Cesi, 30 km od Rzymu. Właściciel wybudował tam kościółek jako wyraz wdzięczności za to, że nie został rozstrzelany przez hitlerowców w czasie wojny. Obiecywał nam, że odbuduje zniszczony dom, w którym będzie można przyjmować grupy oazowe. Ale po zamachu na życie Papieża 13 maja 1981 zaczął się z tego wycofywać. Więc przeszliśmy do Tivoli. Budynek, w którym zamieszkaliśmy, był dawnym domem biskupów Tivoli; był podniszczony, ale przestronny (wykorzystywał go równocześnie Ruch fatimski, propagowany przez bpa Hnilicę ze Słowacji). Tam i w Poli, przyjmowaliśmy oazy III stopnia w roku 1981. Byliśmy jednak przekonani, że to nie jest jeszcze to najlepsze miejsce. Rozglądaliśmy się po Rzymie. Udaliśmy się do ks. biskupa Szczepana Wesołego i pytaliśmy, czy mógłby nam wskazać jakieś odpowiednie locum w pobliżu Rzymu. Ks. Biskup nam odpowiedział, że w tej chwili nie zna takiego miejsca, ale ma poważne zmartwienie, bo w niemieckim Palatynacie, w Carlsbergu przez 25 lat funkcjonował Dom Polskiej Młodzieży, ale już od 8 miesięcy dom ten stoi pusty. Jeśli ktoś w nim w najbliższym czasie nie zamieszka, dla Polaków to miejsce będzie stracone, gdyż Polacy nie byli właścicielami tego domu, tylko z niego korzystali. Przez 15 lat prowadziły ten dom polskie siostry felicjanki, które przyjechały ze Stanów Zjednoczonych i czyniły to zupełnie bezinteresownie. Później przez dalsze 10 lat ośrodek był prowadzony przez osoby świeckie, związane z polskim duszpasterstwem w Mannheim. Wspomagały to miejsce również oddziały wartownicze armii amerykańskiej, w których służyło co najmniej 70 tysięcy Polaków, którzy po wojnie nie zdecydowali się na powrót do kraju.

W pierwszy dzień świąt wielkanocnych 1982 byliśmy na Placu św. Piotra na Mszy w ciągu dnia. Mieliśmy dalekie wejściówki, ale siostry sercanki, pracujące u Ojca Świętego, rozpoznały naszego Ojca Franciszka i dzięki nim doszliśmy bardzo blisko ołtarza. Po Mszy św. podszedł do nas ks. Stanisław Dziwisz i zaprosił na środę do Castel Gandolfo na Mszę św. z Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Środa 14 kwietnia 1982 r. była równocześnie datą naszego zaplanowanego już wcześniej wyjazdu do Carlsbergu. Ta Msza św. okazała się więc naszym pożegnalnym spotkaniem z Papieżem. Wyruszaliśmy z Jego błogosławieństwem. Ojciec poleciał tego popołudnia samolotem do Frankfurtu, a ja i Teresa Michałczak pojechałyśmy nocnym pociągiem do Mannheim. Ojciec nas stamtąd odebrał następnego dnia razem z p. Zającem, który przez wiele lat pracował w ośrodku Marianum. I tak rozpoczął się dla mnie carlsberski etap życia.

AS: A co z muzyką?

GS: Przez kilka lat nie miałam instrumentu. W Marianum była tylko fisharmonia. Po 8 latach, w 1990 roku, doszło do zakupu pierwszego elektronicznego instrumentu. To stało się właściwie w ciągu dwóch tygodni. Kiedyś miałam takie natchnienie, żeby pojechać na rowerze do kościoła parafialnego w Carlsbergu i tam poćwiczyć trochę na organach. Po powrocie do domu ujawniłam pragnienie mego serca, że przydałby się nam jakiś porządniejszy instrument w Kaplicy. Znalazł się ktoś, kto wziął to na siebie i… wyłożył pierwsze 1000 marek (organy kosztowały chyba 8000, jeśli dobrze pamiętam). Później zrobiliśmy akcję – składali się na te organy różni ludzie i bardzo szybko je spłaciliśmy. Po dwóch miesiącach, w czasie naszego „odpustu” związanego z świętem Matki Bożej Częstochowskiej doszło do poświęcenia instrumentu, a ja mogłam przygotować mały koncert muzyki organowej.

Z Dorotą Seweryn w czasie Kongregacji Odpowiedzialnych

Twórczość

AS: Jak przebiegała praca nad śpiewnikami liturgicznymi?

GS: Najpierw przygotowywaliśmy tylko teksty. Potem były pierwsze edycje śpiewników z nutami. Ojciec bardzo mnie w tym wspierał, poza tym miałam kontakt z ludźmi, dla których ta sprawa też była ważna. Współredagowałam warszawski nowy śpiewnik „Alleluja” i nasze „Exsultate Deo”. Prosiłam o nowe kompozycje moich przyjaciół z muzykologii, ks. Bernata czy ks. Pawlaka. Wiele było też tłumaczeń z języków obcych, głównie z francuskiego, bo Francuzi pierwsi zabrali się do odnowy w dziedzinie muzyki. (Ten nurt tłumaczeń z języka francuskiego zaczął się wcześniej – siostry urszulanki w Krakowie miały już w latach 60. pierwsze tłumaczone kompozycje i chętnie je udostępniały). Myśmy się naszymi śpiewami też  chętnie dzielili. Wtedy nie myślało się jeszcze kategoriami praw autorskich ani wydawniczych. Muzycy cieszyli się każdą nową kompozycją, która harmonizowała z liturgią, ze Słowem Bożym, z okresem liturgicznym.

Pierwsze śpiewniki wydawaliśmy nielegalnie, do użytku wewnętrznego. Na początku pisało się na kartkach same teksty bez nut, dopiero potem nuty, oczywiście ręcznie. Zresztą kiedyś wszystkie nuty przed wydrukiem zapisywało się ręcznie. Kiedy zaczęły się ukazywać pierwsze śpiewniki diecezjalne, miałam tę satysfakcję, że pojawiało się w nich wiele naszych śpiewów oazowych.

AS: Jak to się stało, że sama zaczęłaś komponować?

GS: Ja skomponowałam mało, kilkanaście pozycji, raczej okazyjnie. Ojciec Franciszek mnie do tego zachęcał. Przypominam sobie, że pierwszą moją małą kompozycją był śpiew chrzcielny oparty na antyfonie z świeżo wydanego rytuału chrzcielnego „Wierzymy w Ciebie, Chryste, napełnij serca Twoim światłem, byśmy się stali dziećmi światłości”. Pamiętam nawet dokładnie okoliczności. Naszym gościem na Sławinku był wówczas Hans Urs von Balthasar i w czasie Mszy św. w naszej Kaplicy było chrzczone dziecko rodziny związanej z KUL-em, a mieszkającej na Sławinku.

AS: Twoja pieśń „Chrystus, Chrystus to nadzieja cała nasza” jest śpiewana nie tylko w całej Polsce, ale też na Wschodzie.

GS: Troszkę naszych oazowych rzeczy rozeszło się po świecie. Teraz wiele osób fascynuje się twórczością z kręgów dominikańskich, głównie kompozycjami wielogłosowymi. Każdy ma swoje zadania i swoje preferencje. W czasie oaz, myśląc równocześnie o repertuarze dla scholi parafialnych w ciągu roku kościelnego, wybieraliśmy zwykle bardziej proste śpiewy, możliwe do wykonania przez scholę i przez wszystkich uczestników liturgii.

Przy organach w Marianum

AS: Co myślisz o pieśniach powstałych w amerykańskim kręgu kulturowym, tłumaczonych z angielskiego?

GS: Chodzi ci o pieśni związane z odnową charyzmatyczną, prawda? Dla mnie jest jasne, że część z tych śpiewów można wykorzystać w liturgii jako śpiew uwielbienia po Komunii.

AS: Czy masz jakieś ulubione śpiewy?

GS: Dzisiaj zaśpiewałam sobie sama w kaplicy (śmiech): „Chrystus moim światłem, Chrystus moim życiem”. Tę pieśń ułożyłam, kiedy zostałam poproszona o skomponowanie „pieśni roku” 2003 w naszej formacji oazowej. Moim głównym zainteresowaniem są śpiewy liturgiczne – na Eucharystię, do Liturgii Godzin. Ale uważam, że piosenki ewangeliczne, które zaczęły się od Duvala i naszych polskich Sacrosongów, są czymś bardzo ważnym.

Można wyróżnić trzy takie nurty: liturgiczny, ewangelizacyjny i charyzmatyczny, czyli pieśni chwały. Tych rzeczy nie trzeba mieszać. Czasem brakuje animatorom wykształcenia, przygotowania, świadomości, co kiedy można śpiewać.

Poza tym warto zachowywać dobre rzeczy z tradycji. Kto poza nami śpiewa pieśni, których teksty są np. zaczerpnięte z „Psałterza” Jana Kochanowskiego? Owszem, „Boże w dobroci” jeszcze się śpiewa, ale np. „Będę Cię wielbił, mój Panie”? Warto kłaść nacisk na to, żeby np. przy doborze kolęd eksponować te zwrotki, w których jest ukryta jakaś treść teologiczna.

Trzeba pielęgnować muzykę jako sztukę. Nowe kompozycje, z bardziej współczesną harmonią, też poruszają serca ludzkie. Owszem, zdarzają się takie, od których uszy bolą. Ale wiele ma w sobie taki ładunek sacrum, że nie można mieć wątpliwości co do ich miejsca w ramach liturgii. Nie trzeba się bać tego, co nowe.

AS: Dziękuję za rozmowę.

wywiad został opublikowany w 104. numerze Oazy, pisma Ruchu Światło-Życie, 2012

zdjęcia: Archiwum Pisma Oaza