Czasami namiot spotkania odbierany jest jako jakaś trudna, tajemna praktyka dostępna tylko wybranym. A jest to chyba najprostsza modlitwa.
Jak to wygląda w praktyce? Czytam fragment Pisma Świętego i szukam w nim odniesienia do mojej codzienności. Czytam Biblię – słowo Boże – i w jego świetle oglądam moje życie.
Jednocześnie jest to modlitwa wymagająca. Wymaga pragnienia – chcę rozmawiać, spotkać się z Przyjacielem. Czasem nie potrzebuję nic mówić, tylko przebywać przy Nim. Jak zakochani – przebywają razem, patrząc sobie w oczy i tylko z tego powodu są szczęśliwi.
Modlitwa ta wymaga wiary – ufam, że nie muszę się umawiać, bo mój Przyjaciel jest zawsze gotowy, więcej – czeka na mnie.
Pan Jezus daje nam przykład: z uczniami chodził do Świątyni, brali razem udział w liturgii, tej oficjalnej, wspólnotowej. Ale także oddalał się na samotną modlitwę „wcześnie rano, gdy jeszcze było ciemno”. Dzięki temu mógł w Ogrójcu przyjąć wolę Ojca.
Na początku, po moim nawróceniu, nie miałam żadnych „zaćmień” na modlitwie. Słowa Pisma Świętego wprost wyskakiwały z kart Księgi. Moje serce wołało – to o mnie! Potem przyszły trudności, bo zawsze przychodzą. Trudności są ważne i błogosławione, jeżeli walczymy i nie poddajemy się im. Wierność codziennej modlitwie buduje, owoce się pojawią. Jeżeli mam stałą porę na namiot spotkania, to łatwiej o wierność. Jeżeli mam stałe miejsce, to łatwiej o skupienie.
Po kilku latach walki o wierność namiotowi spotkania doszłam do wniosku, że robię błędne założenie. Szukam w ciągu obowiązków dnia „okienka” na modlitwę. Porównanie „biznesowe”: jak dla namolnego klienta, którego co prawda lubię, ale zawsze zajmuje dużo czasu i nie można go spławić, bo zazwyczaj robi duże zamówienie i punktualnie płaci. Brutalne? Ale rzeczywiste!
Dzisiaj układanie planu dnia zaczynam od Namiotu Spotkania. Metodą prób i błędów znalazłam optymalny czas – wstaję wcześniej, żeby mieć czas na modlitwę rano. Nie dla każdego szósta rano to najlepszy czas w ciągu dnia. Każdy sam szuka najlepszego dla siebie – żeby być przytomnym, żeby nikt nie przeszkadzał, żeby mieć czas – docelowo chociaż piętnaście minut. Ale jeśli ktoś zaczyna, niech to będzie 5 minut, ale wiernie. „Samo” się wydłuży w miarę wierności.
No i chyba najważniejsze – czy warto podejmować taki wysiłek? Owszem, warto. A nawet się opłaca! Ta chwila wyciszenia w ciągu dnia pomaga nie stracić z oczu głównego kierunku. Pomaga pamiętać, że jest Ktoś, kto kocha mnie i się o mnie troszczy. Pomaga zobaczyć w przeciwnościach źródło siły i korektę kursu, a nie złośliwość losu czy rzeczy martwych. Nazywam to pomocą Bożą w zauważaniu zakrętów – ratuje mnie przed wypadnięciem z trasy.
Modlitwa trzyma mnie przy życiu.
Ela Kowalewska