Właśnie wróciłem z krótkiej wizyty w Polsce. Doświadczyłem w tym czasie, jak ważne jest, aby skoncentrować się na tym, co konkretnie i aktualnie trzeba zrobić, a nie oddawać się bezowocnym myślom o tym, co mógłbym robić, ale czego akurat teraz nie da się wprowadzić w życie.
Nie chodzi mi o uciekanie od trudnych pytań w aktywizm. Gdy codzienność przynosi wyzwania, które nie są ani chciane i oczekiwane, ani łatwe, warto skupić się właśnie na tym, co jest, i uznać to, że inaczej nie jest i nie będzie. Miło jest przez krótki czas znaleźć się w tej „lepszej” sytuacji i w wymarzonym otoczeniu, ale życie trzeba toczyć tam, gdzie jest codzienność.
Po powrocie na Gibraltar doświadczyłem dużo życzliwości, i to od osób, po których akurat się tego nie spodziewałem. Jeśli będę tępo patrzył w ścianę, tęskniąc za ludźmi i miejscami, które są teraz daleko, to nie zobaczę, że wokół mnie są ludzie – dani mi przez Boga – jako wsparcie, wyzwanie, misja, pocieszenie. Coraz częściej myślę o tym, żeby czuć się tutaj u siebie, jak w domu. Może właśnie moment uznania tego, co jest, za dom, mimo tęsknot czy trudności w zaakceptowaniu sytuacji, jest kluczowy zarówno dla tego, co jest, jak i dla tego, co będzie.
Jako chrześcijanie lubimy mówić o „Bożej woli”. Choć głęboko w nią wierzę, to nie lubię się nią zasłaniać. Czasem widzi się ją jako swoisty bieg po torze przeszkód i to na czas. Bóg zaś mierzy czas i sprawdza, czy nie pominęło się jakieś przeszkody. Gdy osiągnie się satysfakcjonujący wynik, to coś w zamian się dostanie? Jakoś taka wizja Boga – trenera mnie nie pociąga. Jego ojcostwo to zapewne stawianie nam wymagań, motywowanie, nagradzanie i mobilizowanie, ale tak, jak to rodzic robi.
Wiem z perspektywy mojego niedługiego, bo raptem czterdziestoletniego życia, że to co dziś jest „masakra i bez sensu”, pojutrze może okazać się kolejnym stopniem, po którym wspięliśmy się do szczęścia. Powtarzam sobie, prawie co dnia, że to, co jest trudem mojej codzienności, ma głębszy sens i zaowocuje czymś konkretnym i dobrym, nawet jeśli nie zakładam jakiegoś happy endu. Bo zasadniczo nie o coś filmowego tu chodzi, ale o owoce misterium paschalnego w konkrecie naszej historii.
Poza tym najczęściej „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Wydaje się, że tu i teraz jest bardzo tragicznie, a gdzie indziej to jest super. Może czasem gdzie indziej jest łatwiej, ale właśnie tu i teraz jest lepiej dla konkretnego człowieka. Gdy nie można liczyć na siebie, spostrzega się, że można liczyć na Boga. Czasem takie wytrącenie oręża z ręki nie jest przekleństwem, ale błogosławieństwem. Nie tylko uczy pokory, ale daje właściwą optykę na samego siebie i swoje możliwości.
Gdy Bóg odebrał mi możliwość swobodnego posługiwania się językiem, w którym (niestety) pokładałem ufność, wierząc w swoje możliwości bardziej niż w Boga, poczułem się wytrącony z błogostanu i rutyny. Teraz muszę walczyć, zmagać się z własnymi słabościami, z pokorą stawać w szeregu. Myślę, że to jeden z ważniejszych momentów mojego życia, który wcale nie musi mnie przygotowywać do czegoś „większego”, ale po prostu prowadzi mnie ku większej dojrzałości, i to zarówno w przestrzeni wiary, jak i rozwoju osobowego. Na pewno łatwiej mi zrozumieć ludzi, których życie toczy się z dala od najbliższych, i to często wcale nie dlatego, że tak chcieli. Widzę, ile można zmarnować, gdy nie podejmuje się walki z sobą i o siebie. Lepiej żyć tu i teraz, niż w jakieś wirtualnej przestrzeni zawieszonej pomiędzy przeszłością a przyszłością, ale jednocześnie nie będącej teraźniejszością. To, co mam, to możliwość, a na ile przyniesie owoce, to zależy od moich decyzji.
Chrześcijaństwo to jednak nieustanne zmaganie, w którym chodzi o tracenie siebie, by zyskać „coś więcej”. Trzeba dokonać wyboru – albo będziemy walczyć, by zachować swoje życie w swoich rękach, i wtedy je stracimy, albo pozwolimy, by nam ono z rąk wypadło, i wtedy nie tylko je ocalimy, ale zyskamy nieskończenie więcej.
ks. Maciej Krulak