Ponoć w żydowskiej kuchni często można spotkać charakterystyczną dla niej mieszankę smaków: słodko – gorzką. Wynika to z symbolicznego przypomnienia o słodyczy bycia Narodem Wybranym, ową szczególną własnością Boga samego, oraz z goryczy prześladowań, tułania się, drogi do nawrócenia i powrotu do miłującego Boga, odtrąconego dla grzechu. Często w naszym codziennym życiu odczuwamy oba te, wydawałoby się sprzeczne smaki. Jako chrześcijanie wiemy o słodkiej miłości Boga, a jednocześnie doświadczamy goryczy własnej grzeszności.
Dla mnie podobnym przeżyciem było choć chwilowe uczestnictwo w Kongregacji Odpowiedzialnych Ruchu. Tak szczerze, to nie planowałem zbytnio tego przyjazdu. Ot, w Środę Popielcową przyjechał do nas na kilka dni pewien maltański ksiądz, który pracował przez długie lata na Gibraltarze. Oczywiście o jego przyjeździe dowiedziałem się kilka tygodni wcześniej, więc w jakiś sposób ten wyjazd zaplanowałem, ale dopiero po paru dniach od zakupu biletów lotniczych zdałem sobie sprawę, że mój przyjazd pokrywa się z Kongregacją. Pomyślałem: co tam, będzie okazja spotkać wielu przyjaciół i znajomych, tak na raz. Łatwiej wyściskać ich niż błąkać się po kraju, by odwiedzić choć na chwilę. Z drugiej jednak strony bałem się, czy nie obudzi się moja tęsknota za Ruchem. Nie chciałem odnawiać tego, z czym w jakiś sposób się pogodziłem, wytłumaczyłem sobie, a czasem wręcz zmusiłem się do nie myślenia. Tak mniej bolało i łatwiej było zająć się tymi wspólnotami, które są tutaj.
No i właśnie tak słodko – gorzko było. Bardzo się ucieszyłem widząc tyle znajomych twarzy, zwłaszcza, że zostałem obdarzony wielką życzliwością. Wspaniale było znów odczuć tę wielką radość bycia we wspólnocie Ruchu. Podczas modlitwy o wylanie Ducha doświadczyłem fizycznie takiego ściśnięcia serca, wcale nie na poziomie emocji, ale potężnego przeszywającego bólu w klatce piersiowej, że nawet się zastanawiałem, czy nie zejdę na zawał. Nie było to radosne, wręcz bolesne, ale z drugiej strony tak właśnie się ogólnie czułem. Wielka tęsknota, ból, ale i radość, oszołomienie.
Prawdopodobnie dla niektórych z Was zaskoczeniem było moje publiczne wystąpienie. Muszę się przyznać, że i dla mnie było to coś niespodziewanego. Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie Grażyna i poprosiła, żebym ją zastąpił. Trudno jest wejść w czyjeś buty, zwłaszcza gdy rozmiar ciut inny, ale postarałem się wypowiedzieć główne myśli CDOR. Tak starałem się sprostać zadaniu, że niewiele widziałem po bokach (ta sala ma bardzo trudne warunki dla mówcy). Z drugiej strony nie miałem odwagi zbytnio się wpatrywać, żeby potem nie budzić w sobie tęsknoty.
Kolejnym słodkim doświadczeniem były wspaniałe rekolekcje Świeckiego Zakonu Franciszkańskiego, które przeżyliśmy w Chipionie, na brzegu Atlantyku. W kaplicy było słychać szum fal, bo za bramą domu już była plaża. Piękne, spokojne miejsce, z miłą atmosferą i piękną kaplicą adoracji. W pewien sposób skłoniło mnie to do refleksji nad osobą św. Franciszka. Jego prostotą, radością i odwagą. Znów zastanawiałem się na entuzjazmem, który przenikał jego towarzyszy i naśladowców. Ludzie dosłownie rzucali to, co mieli i czym żyli, aby naśladować go w ubóstwie. Byli szczęśliwi, radośni, szaleni. Poszli za kimś, kto po ludzku nie miał im nic ciekawego do zaoferowania. Wręcz przeciwnie, dał im wszystko, czego normalnie się nie chce i czego ludzie się wręcz boją.
Dziś brakuje tego entuzjazmu. Troszczymy się o dobra, posiadania, hierarchie, wpływy, władzę, a zapominamy o tym, co Ewangelia zmienia w życiu: prawdziwej radości. Myślę też o wolności od rzeczy. O wyzwoleniu od pogoni za rzeczami, jakże często zbędnymi. O potrzebie zabezpieczenia siebie i bliskich. O nieustannej trosce o to, co już mam, i niegasnącym pragnieniu posiadania czegoś nowego. Wiadomo, gdy ma się na głowie rodzinę, to nie jest to takie proste, ale przecież jest wykonalne. Tylko trzeba tak naprawdę uwierzyć, że Bóg jest Wszechmogący i jest troskliwym Ojcem. I nie chodzi w tym wszystkim o ucieczkę od świata, ale o wolność w życiu i radość z codzienności. Wiem, że może te moje przemyślenia trącą trochę idealizmem, ale cieszę się, że mimo skończonej czterdziestki, wciąż zachwyca mnie ta trochę młodzieńcza wizja.
Mijają dość szybko kolejne dni, a wydarzeń nie brak. Przyszedł czas na kolejne rekolekcje, bardziej dzień skupienia, dla młodzieży franciszkańskiej. Też ciekawe doświadczenie ich radości, a jednocześnie troski dorosłych o to, żeby mogli w nich uczestniczyć. Dobry czas, choć szkoda, że tak nieliczni biorą w nim udział, ale trzeba się właśnie z nich cieszyć, a zwłaszcza z ich duchowego rozwoju.
Kolejną radością jest przygotowywana właśnie pielgrzymka Świeckiego Zakonu Franciszkańskiego do Polski. Wybieramy się w kilkanaście osób na blisko dwa tygodnie, w maju. Odwiedzimy Kraków, Krościenko, Częstochowę i Warszawę. Po drodze zawitamy do Niepokalanowa, Oświęcimia, Wadowic, Kalwarii Zebrzydowskiej, Starego Sącza. Planujemy spędzić także trochę czasu na łonie natury. Jednocześnie będzie to dla nas czas rekolekcji. Nasza fraternia jest pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego, więc oczywiste jest pragnienie dotarcia do źródła tego kultu, a więc do Łagiewnik. Postacie św. Faustyny, św. Jana Pawła, św. Maksymiliana, najsłynniejszych polskich świętych, są drogowskazami naszego pielgrzymowania. Wszyscy, w tym i ja, jesteśmy podnieceni tym wyjazdem. Pokładamy w nim wielkie nadzieje. Moi współbracia ze wspólnoty chyba zbyt duże w moich zdolnościach organizacyjnych.
Ponieważ najbliższe miesiące będą obfitować w wyjazdy do Ojczyzny – najpierw na ślub jedynej chrześniaczki – to już tak po trochu liczę dni do wyjazdu. Jest we mnie tyle optymizmu z tym związanego. Więc jest teraz chyba więcej słodyczy niż goryczy. Mam nadzieję na rychły powrót do pracy duszpasterskiej w Polsce. Ponoć w mojej diecezji otwarcie mówi się o powrocie od wakacji. Na tę intencję powoli szykujemy już rekolekcje oazowe, które poprowadzę w I turnusie. W II myślę o Kopiej Górce, więc szykuje się obfitość służby, którą kocham. Mam nadzieję, że za kilka tygodni sfinalizuje się ta opcja powrotu, ale do tej pory trzeba być cierpliwym i niezgorzkniałym. Zobaczymy, Pan sam da znak. Ostatnimi czasy mniej piszę, bo jakoś trudniej mi się zebrać, a i codzienność, ta czasem gorzka, nie niesie ze sobą aż tak wielu nowych doświadczeń, o których warto by było pisać. Mam nadzieję, że za mniej niż sto dni będę się mógł już częściej spotykać z Wami nie tylko poprzez felietony.
ks. Maciej Krulak